Karkonoskie impresje
Do Karpacza dotarłem krótko przed godziną dwunastą. Trochę późno, ale na końcu okazało się, że w sam raz. Po przygotowaniu i zabraniu plecaka ruszyłem na szlak. Początkowo wzdłuż Łomniczki, w lesie, myślałem, że ruszyłem już ostro w górę. Szybko okazało się, iż przede mną osiedle domków, a nie góry. Pierwszy etap prowadził lasem, w stronę Sowiej Przełęczy. Droga z jednej strony tajemnicza, zaszyta w gęstym lesie, który otaczał wszystko wszechogarniającym mrokiem. Podłoże było dobre, kamienista droga ułożona dość równo i nie sprawiająca problemów. Szło się bardzo miło mijając z rzadka nielicznych turystów. Pierw szlak żółty przeszedł w zielony, później czarny. Chociaż podobno kolor szlaku nie oznacza jego trudności, to jednak te czarny dał mocno w kość. Podejście do Sowiej Przełęczy, wydawałoby się z licznymi zakosami powinno być dość spokojne. Nic bardziej mylnego. Dawno nie miałem takiej wspinaczki. Jednakże miało się jeszcze okazać, że Karkonosze potrafią zaskoczyć. Z Sowiej Przełęczy, wąską ścieżką wśród kosodrzewiny wspinałem się dalej, chociaż już znacznie spokojnie na Czarny Grzbiet, gdzie pierwszym punktem przestankowym miało być czeskie schronisko Jelenka. Niewielkie, ale bardzo urokliwe, jednak pełne ludzi.
Kolejnym punktem była Czarna Kopa. Ostatni szczyt przed Śnieżką. Tam okazało się, że zakosy na Sowią Przełęcz wcale nie byĺy najgorsze. Może to kwestia zmęczenia, może nie dość uzupełnionej energii, a może po prostu urok szlaku, ale wspinaczka dała mi naprawdę mocno w kość. W pewnym momencie zaczęły się pojawiać myśli, a może obejść Śnieżkę i nie wchodzić na szczyt i pójść od razu do Domu Śląskiego? Nie, przecież jestem tak blisko, nie odpuszczę. Kiedy więc wyszedłem na Drogę Jubileuszową skręciłem w lewo na szczyt. No i kolejna wspinaczka. Udało się, dotarłem, a tam wieje i temperatura niezbyt komfortowa. Szybki rzut okiem w Internet i okazuje się, że na Śnieżce jest jakieś pięć stopni. Nie ma co, przyjemna temperatura jak na lipcowe wędrowanie. Schowałem się w zaułku chroniącym od przenikliwego wiatru i wciągnąłem wymarzonego batona, a w ramach bonusu, drugiego. Tam posilony miałem energię by ruszyć na dół. W głowie była myśl – wyżej już nie będzie. Ostatecznie po około 30 minutach zszedłem do Domu Śląskiego. Tam dłuższa chwila przerwy i wreszcie ciepły posiłek. Po zapoznaniu się z menu zdecydowałem się na lubianą przeze mnie zapiekankę. Zmęczenie dawało o sobie znać i siedząc w jadalni, patrząc na góry, zamknąłem oczy i na chwilę zasnąłem. Zregenerowany, chociaż trochę ruszyłem w najprostszy fragment mojej dzisiejszej drogi. Równia pod Śnieżką daje możliwość spokojnej drogi w obranym kierunku. Kiedy dotarłem do rozgałęzienia do Strzechy Akademickiej przemknęła mi tylko myśl, że kazdy krok w dół dzisiaj będzie okupiony krokiem w górę jutro. Niestety nie było innego wyjścia. Pierw z za zakrętu wyłoniła się Strzecha, najczęściej omijane przeze mnie schronisko, bo zbyt blisko Samotni. Następnie, ku memu zaskoczeniu młoda para w strojach ślubnych. Wyraziłem mój podziw dla determinacji i nadzieję, że panna młoda nie idzie po kamieniach w szpilkach. Następnie zza zakrętu ukazał się mym oczom jeden z moich ulubionych widoków – Kocioł Małego Stawu i schronisko Samotnia, cel mej podróży. Droga na dziś zakończyła się. Zrobiłem trzynaście kilometrów.
Dzień drugi:
Pobudka nieśpiesznie, bo na godzinę ósmą, chociaż kręciłem się już wcześniej. Przy śniadaniu w towarzystwie współlokatorek zdałem sobie sprawę, że czeka mnie dzisiaj nie siedemnaście a dwadzieścia kilometrów, gdyż wcześniej błędnie wskazałem punkt docelowy. Szybkie, smaczne śniadanie pod postacią dwóch jajek sadzonych na kiełbasie z żółtym serem (jajecznica szefa kuchni) i trzeba ruszać na szlak. Pierwszy odcinek to wspinaczka to co zeszło się wczoraj od spalonej strażnicy. Droga, dobrze mi znana, z nutką monotonii. Po minięciu Strzechy Akademickiej i zaliczeniu drogi brukowanej ponad, dotarłem do rozwidlenia, które minąłem wczoraj w drodze ze Śnieżki. Tym razem skręt w prawo i azymut na Słonecznik, pierwszy wyraźny punkt na trasie. Droga ta ma tą przewagę, że pięknie z niej widać zarówno Strzechę jak i przede wszystkim Samotnię. Ponadto rozpościera się przed wędrowcem panorama Karpacza i okolic, a że dzisiaj od rana pogoda dopisywała, to było co podziwiać. Przy Słoneczniku kolejny przystanek na zdjęcia, a zarazem małe zaskoczenie. Moje współlokatorki znalazły się tam równo ze mną, chociaż ruszyły wcześniej i teoretycznie łatwiejszą trasą przez Polanę. Dalej ruszyliśmy mniej więcej podobnie i regularnie słyszałem ich rozmowy za mną. Kolejnym przystankiem miało być schronisko Odrodzenie na Przełęczy Karkonoskiej. Do niego wiodła już znacznie trudniejsza droga po kamieniach, często leżących w “artystycznym” nieładzie, co bardzo męczyło nogi i wymagało uwagi by nie skręcić kostki. Po drodze minąłem Kocioł Wielkiego Stawu z pięknym widokiem na tereny nizinne przylegające do gór w tym miejscu. Na samym końcu zejścia do przełęczy i schroniska, moje pozostające lekko w tyle towarzyszki dogoniły mnie, a następnie wyprzedziły. Odrodzenie to punkt do którego zawsze zaglądałem, będąc w pobliżu, na naleśniki, które mieli wyśmienite. Tym razem niestety się zawiodłem. Najpierw kuchnia zapomniała o mnie i musiałem się przypominać, a następnie dostałem danie wyschnięte i nie powalające smakiem. Po niecałej godzinie odpoczynku ruszyłem dalej mając przed sobą przeciwległą część przełęczy Karkonoskiej na którą trzeba było się wspiąć. To jest element, którego nie lubię w górach, kiedy co rusz schodzisz z wizją, że zaraz trzeba będzie znowu się wspinać. Dzisiaj spotkało mnie to trzykrotnie. Wpierw w momencie o którym wspomniałem powyżej. Następnie na Czarnej Przełęczy przed Wielkim Szyszakiem, a na końcu przed samą Szrenicą.
Po drodze z przełęczy minąłem kolejne dwa budynki czeskie świadczące usługi hotelowe. Nie wiele mają one ze schronisk, poza czasami wyglądem zewnętrznym, a i to nie zawsze. Ceny w nich również nie są porównywalne z tymi schroniskowymi. Kolejnym znaczącym punktem spaceru był szczyt Wielkiego Szyszaka, co prawda mija się go z prawej strony kamienną ścieżką, ale wrażenie robi i sam wierzchołek prawie całkowicie pokryty rumowiskiem skalnym, jak i sama droga. Została ona na przełomie XIX i XX wieku ułożona na zamówienie lokalnego hrabiego. Wrażenie robią bloki skalne z jakich została ułożona i to jak w tamtych czasach ludzie byli w stanie ułożyć je siłą własnych mięśni. Idąc tą drogą widać już dawne schronisko nad Śnieżnymi Kotłami, dziś już nieczynne, gdyż mieści się tam nadajnik telewizyjny. Same kotły robią niesamowite wrażenie jako miejsce głębokiej zapadliny otoczonej z trzech stron prawie pionowymi skalnymi ścianami. Dalej idąc mija się Łabski Szczyt, by za chwilę zobaczyć dumnie stojące na szczycie schronisko Szrenica. Radość z widoku celu jest tu jednak odrobinę przedwczesna, gdyż drogi pozostaje jeszcze ponad cztery kilometry, w tym silne obniżenie, które trzeba minąć na Mokrym Rozdrożu. Ostatnie podejście pod Szrenicę wymaga wiele samozaparcia, gdyż po całej wędrówce ostra ścieżka pod górę potrafi odebrać wędrowcy ostatnie siły. Samo schronisko jest pięknie położone na szczycie i daje możliwość podziwiania cudownych widoków. Budynek, chociaż z zewnątrz wygląda podobnie klasycznie jak inne tego typu obiekty, to jednak wewnątrz brakuje mu tego ducha co w Samotni. Nie ma w nim tylu elementów drewnianych co gdzie indziej. Za to jest pyszna kuchnia. Moje serce zdobyły naleśniki z powidłami śliwkowymi, naprawdę wyśmienite. Jutro powrót do cywilizacji. Za mną dzisiaj dwadzieścia kilometrów, a łącznie z dniem wczorajszym i jutrzejszym będzie już kilometrów po pięknych Karkonoszach.
Wędrujcie!!!
dr Michał Jadwiszczok Zdjęcie główne: Przełęcz Karkonoska